Zmartwychwstaję. Chyba. Tak, tak, po pięciu wyjętych z życiorysu latach, gdy zawalił mi się znany i bezpieczny świat z przyczyn, do których nie chcę tu wracać, spróbuję się wskrzesić – jako autor bloga i jako autor w sensie ścisłym (cytując klasyka). Czy to jest już ten czas – okaże się w praniu. Zaczynam odczuwać potrzebę powrotu i może dlatego się uda. Ciągle jest jednak to „może”.
Wcześniej wróciłem do pisania – tego prawdziwego i na poważnie. Na razie ostrożnie i z nieufnością do samego siebie, próbuję ożywić jakieś moje literackie pomysły sprzed pięcioletniej smuty. Idzie to jak po grudzie, ale idzie. Jest to niełatwe nie tylko z powodu przerwy, także dlatego, że znów próbuję sił w dziedzinie dla mnie nowej, choć fabularnie nawiązującej do „Pory chudych myszy”. Chcę iść jednak dalej w popliteraturę – ma być z tego horror. To jest nawet śmieszne, bo ja nawet horrorów czytać nie lubię. Ale w sumie… czy ja muszę to czytać? Wystarczy, że napiszę.
W jednej dziedzinie nie muszę wracać, bo jestem w niej nieprzerwanie. Nie przestałem mianowicie być czytaczem, choć może już nie tak intensywnym, ale to jest raczej bez związku z minionymi traumami. Muszę jedynie wrócić do recenzowania, a że coraz bardziej mi się chce, może coś z tego będzie. Może.
Mam na to wszystko dużo czasu, znacznie więcej niż dotychczas. Skończyłem mianowicie karierę zawodową i zostałem emerytem. Wyniosłem się też ze Śląska – spełniło się moje marzenie: zamieszkałem w moim ukochanym domku na Mazurach. Tu zawsze powstawały szkielety moich najlepszych tekstów, może więc i teraz wena mnie poniesie? Oby, na razie napawam się wolnością i żywą przyrodą, która wchodzi mi do domu wszystkimi otworami i jest na wyciągnięcie ręki. Jest nareszcie czym oddychać, dosłownie i metaforycznie.
Nie, cholera. Jednak nie. Nie wracam, przynajmniej jako pisarz. Coś się zamknęło, coś się skończyło. Łąki, jezioro, gumiaki i dres – to zostało we mnie i ze mnie. I chyba dobrze mi z tym. Chyba.