Szostak

gledzby_ropucha.jpgposzarpane_granie.jpgoberki.jpgwit-szostak-chocholy_189_m.jpgdumanowski_small.jpg

Do prozy Wita Szostaka byłem namawiany dość intensywnie przez chyba dwa lata. Że biorąc pod uwagę moje preferencje literackie powinienem się zachwycić. Jakoś nie mogłem się zdecydować, a gdy w końcu mnie złamano, wydawało się, że instynkt mnie nie zawiódł – przeczytane w pierwszej kolejności „Ględźby Ropucha” i „Poszarpane granie” nie trafiły mi do przekonania, wydały się sztuczne i toporne, do tego fabularnie nienadzwyczajne. Myślałem, że na tym się moja przygoda z krakowskim pisarzem zakończy, gdy trochę przypadkiem, a trochę na zasadzie ostatniej szansy przytrafiły mi się „Oberki do końca świata”. Przyznam, że nieco mnie przytkało. To była jedna z najlepszych książek, jakie ostatnimi laty wpadły mi w ręce. Powieść grająca, powieść nie o muzyce, lecz będąca muzyką samą, napisana pięknie, śpiewnie i magicznie, aż chciało się ją ciągnąć i ciągnąć bez końca i żal było, gdy ów koniec jednak nastąpił.

Potem ukazały się „Chochoły”, koło których chodziłem chyba z rok. „Chochoły” z jednej strony kusiły obietnicą dobrej prozy, zapowiedzianej w „Oberkach”, z drugiej – hamowało mnie wspomnienie nieudanej przygody z ich poprzednikami. W końcu jednak trafiłem na okazję u wydawcy i nabyłem je w pakiecie z nową powieścią, pt. „Dumanowski”. Zakup udany był, jak się okazało , połowicznie.

„Chochoły” to wielka rzecz. Kontynuacja – fabularna, ale też klimatyczna – „Oberków”, a jednak całkiem inna, gęsta, poetycka, pełna nastroju bliskiego magii, umowna w formie, nostalgiczna i gloryfikująca tradycję w treści. Trudna do opisania, trudna do zrecenzowania, bo niemal każdy, z kim o niej rozmawiam, widzi w niej co innego i co innego go w niej zachwyca. A zachwyca niemal wszystkich. I nawet daruje się autorowi pewne słabości i nierówności tekstu, a wydawcy (choć z bólem) dramatyczne faule redakcyjno-korektorskie. Wielkość „Chochołów” wszystkie te słabości przykrywa.

Po takiej uczcie z zapałem zabrałem się więc za najnowsze dziecko Szostaka, czyli za „Dumanowskiego”. A mogłem tego nie robić. „Dumanowski” „Chochołów” nie jest nawet cieniem. To taki żart – quasi popularnonaukowa rozprawa, niby biografia, wymyślonego bohatera narodowego, Józafata Dumanowskiego, osadzona w alternatywnej historii Krakowa. Pomysł może niezły, lecz niestety wykonanie udane średnio. Nie wciąga, nie pasjonuje, nawet nie wywołuje uśmiechu, choć chyba powinna. Może to wina konfrontacji z genialnymi „Chochołami”, które przeczytałem tuż przedtem, może samej koncepcji, może zbytniego zaufania autora swemu talentowi i profesjonalizmowi – nie wiem. Kuleje „Dumanowski” i fabularnie, i warsztatowo, a swoje dokłada wydawnictwo  „Lampa i Iskra Boża”, doktrynalnie chyba odpuszczając sobie robotę redaktora.

Mam więc z Szostakiem problem: nie wiem, czy on geniusz, czy średniak, bo zależnie od dzieła daje się kwalifikować i tu, i tu. Myślę jednak, że średniak takich perełek, jak „Oberki” i „Chochoły” nawet przypadkiem by nie spłodził. Więc może to pisarz, który pisać dużo nie powinien, a czekać raczej na prawdziwe natchnienie? Bo jak wyławiać z jego twórczości dzieła znakomite, nie będąc zmuszonym do brnięcia przez przeciętność? No ba, marzy mi się świat idealny. Czyli twórczość Szostaka pozostanie chyba terenem eksploracji czytelniczej niepewnym i ryzykownym, i tacy jak ja zwolennicy odkrywania klejnotów wśród nowości skazani będą na przebieranie wśród zwykłych kamieni, by niekiedy trafić na diament. Ale może warto?

Ten wpis został opublikowany w kategorii O kulturze, Recenzje. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *