Od kilku lat jestem wielkim fanem nowej literatury amerykańskiej. To znaczy nie całej: wstrząsa mną raz po raz Cormac McCarthy, przekraczający coraz to nowe granice turpizmu, zachwyca – zupełnie nie wiem czym, ale zachwyca niesamowicie – Don DeLillo, ale już Philip Roth jest jak dla mnie za bardzo hermetyczny kulturowo i zbyt zamknięty w rozdrapywaniu i miętoszeniu różnych fobii i kompleksów żydowskich, które pewnie, gdybym był Żydem, rozumiałbym i brał do serca bardziej. Jednak pisarz z niego rasowy, mistrzostwo uznaję, choć do mnie zbytnio nie trafia. Jest jednak jeden wśród tych wielkich, którym laurki świat wystawia, a mnie nie przekonuje zupełnie, zupełnie nie widzę w nim owej wieszczonej powszechnie wielkości i geniuszu. Ten jeden to Thomas Pynchon.
Próbowałem dwa razy i dwa razy się nie udało, z tych samych powodów: nie czuję kontekstu. Ani w „49 idzie pod młotek”, ani – może nawet jeszcze bardziej – w przeczytanej ostatnio „Wadzie ukrytej”. Zwłaszcza zawiodłem się na tej drugiej. W recenzjach pojawiały się określenia, że śmieszna, że wykpiwa, że parodiuje, że Chandler w krzywym zwierciadle Ameryki lat 70. Lubię śmieszne książki, a jeszcze bardziej kpiarskie i szydercze, że o parodiach nie wspomnę. Z takim więc pozytywnym nastawieniem, mimo rozczarowania „49”-tką, zabrałem się do czytania. No i te 500 bez mała stron były nudne, nie zmuszające do żadnej refleksji, nie wciągały, nie wstrząsały ani nie bawiły. Powieść bowiem najeżona jest odniesieniami do zdarzeń i kontekstów społecznych, kulturowych, politycznych i innych Ameryki, o których w większości nie mam pojęcia. A jeśli się te konteksty i odniesienia pominie, to zostaje monotonny obraz ujaranego trawką prywatnego detektywa, który rozwiązuje jakąś niejasną aferę, kogoś śledzi, ktoś śledzi jego, obok przewala się trudny do ogarnięcia, chaotyczny tłum postaci, o których do samego końca nie wiadomo, czy są istotne, czy w ogóle do wyrzucenia z pamięci i tekstu, a wszystko to napisane w taki sposób, że po dniu przerwy zupełnie nie pamiętałem, o czym czytałem przedwczoraj. I co z tego, że to niby karykatura Philipa Marlowe i niektórych bohaterów filmów braci Coen. Mnie ta karykatura w ogóle nie śmieszy, bo zbyt rzadko wiem, z czego miałbym się śmiać. Same dialogi na haju nie wystarczą.
Jak mówiłem, nie winię za to autora. To raczej wina moja, mojego zbyt małego oblatania w szczegółach amerykańskiej hipisowskiej rewolucji i w ogóle w detalach amerykańskiego życia społecznego. I nie zdziwiłbym się, gdyby przy tej książce pół Ameryki leżało z obolałym ze śmiechu brzuchem. Ja niestety nie leżę, bo w ogóle nigdy w Ameryce nie byłem, nie wybieram się, a amerykański model życia – teraz czy za Nixona – nie jest tym, ktory najbardziej na świecie podziwiam i akceptuję. No to z czego ja miałbym się śmiać?
[Thomas Pynchon, Wada ukryta, Wydawnictwo Albatros, 2011]
Zastanawiające. Ja przeczytałem ostatnio i „49 …” i jakiegoś Rotha, i mam podobnie. Nawet tekstów nie sprokurowałem, bo w sumie nie wiedziałem co napisać 🙂 Ale się poprawię.
@Bazyl
Może za mało amerykańscy jesteśmy? 🙂
(Mój humanistyczny mózg zawahał się przy „Dodaj 7 i 4”, czy to nie jakaś pułapka, ale nie, jednak 11, na pewno 11)
Do ad remu: Woyu, zagorzały wielbiciel Pynchona z bloga subiektywnerecenzje.blogspot.com też nie zachwycił się „Wadą ukrytą”. Cytuję: „czytało mi się chyba najgorzej, chociaż bez wątpienia z tych wszystkich (niestety tylko czterech w sumie) książek jest najlżejsza i najzabawniejsza”. Ale zwrócił moją uwagę na „Masona i Dixona” – i ja chyba od tej strony spróbuję zaatakować Pynchona (bo po tym co piszesz – raczej nie od „49…”). Ale to w dalszej przyszłości, na razie stygnie „Saturn” i dwa Cormaki. Pozdrawiam.
@ Bibliomisiek
Jak się okazuje, Pynchon – chyba najbardziej z wielkich współczesnych Amerykanów – zależny jest od degustibusa. Nie da się być dziś wielbicielem prozy amerykańskiej en bloc, zwłaszcza gdy w grę wchodzi poczucie humoru.